piątek, 4 października 2024

"Zdejmij z nieba księżyc" Kristan Higgins

Dzień zawarcia związku małżeńskiego to jeden z najpiękniejszych dni w życiu dwójki zakochanych w sobie osób. To właśnie wtedy składają sobie przed ołtarzem przysięgę bycia ze sobą w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Jednocześnie wypełnieni szczęściem i miłością mocno wierzą w to, że czeka ich długie i piękne wspólne życie. Z takim właśnie przekonaniem te wyjątkowe słowa wypowiadali Lauren i Joshua, główni bohaterowie książki Kristan Higgins „Zdejmij z nieba księżyc”, z której recenzją do was przychodzę. Wtedy jeszcze nikt nawet przez moment nie pomyślał o tym, że życie bywa okrutnie niesprawiedliwe i już wkrótce zada im bolesny cios, w którego obliczu namacalnie doświadczą głębi znaczenia słów kościelnej przysięgi. Zacznijmy jednak od początku.

Jak sami młodzi małżonkowie przyznają, połączyła ich miłość od drugiego wejrzenia. Jednak, kiedy wypełniła ich serca, stali się dla siebie wszystkim. Jeśli o czyimś związku można powiedzieć, że są oni w nim dla siebie całym światem, to właśnie o ich. W momencie, kiedy my czytelnicy przystępujemy do lektury powieści i zaczynamy poznawać historię ich pięknej drogi we dwoje na nowym etapie życia małżeńskiego już od pierwszych stron książki mamy świadomość, że dziś tworzą ją już tylko piękne, ale jednocześnie trudne i bolesne wspomnienia, gdyż Lauren nie ma już z nami. Odeszła, przegrywając trudną walkę z nieuleczalną chorobą. Zaledwie trzy słowa druzgocącej diagnozy sprawiły, że Parksowie nie tylko musieli nauczyć się żyć na nowo, licząc się z ograniczeniami i skutkami idiopatycznego włóknienia płuc, ale także pogodzić się z tym, co nieuchronne. W moim odczuciu nie jest to jednak opowieść o śmierci, a chwytająca za serce historia miłości w obliczu choroby, która sprawia, że nasi bohaterowie chcą wykorzystać czas, który im pozostał, tak by nie liczyć dni, a postarać się, by każdy dzień się liczył.

Tytuł ten to przejmujące świadectwo świadomego odchodzenia, w którym Lauren podobnie jak jej zmarły kilka lat wcześniej tata chce pozostawić po sobie ślad i pomóc tym, których kocha przejść przez najtrudniejszy czas straty i żałoby, kiedy ona dołączy do ojca, w co mocno wierzy. Wie doskonale, że najbardziej ta pomoc potrzebna będzie jej ukochanemu mężowi, który, choć jest zawodowym geniuszem w dziedzinie inżynierii biochemicznej, to w życiu codziennym, jako osoba ze spektrum ma problemy z relacjami międzyludzkimi. To w połączeniu z zaangażowaniem w pracę zawodową sprawia, że często zapomina dbać o siebie i swoje potrzeby. Musicie wiedzieć kochani, że dla osoby świadomej nieuchronności swojej śmierci, to nie ten fakt jest najbardziej bolesny, a właśnie nieuniknione cierpienie i poczucie pustki w sercach tych, którzy zostają. Lauren zdaje sobie sprawę, że bez niej Joshua będzie zmagał się z życiem, bo jak sam twierdzi, to właśnie ona uczyła go, jak żyć. Chcąc, aby te zmagania nie były zbyt trudne, postanowiła zrobić coś, co jej samej bardzo pomogło po śmierci taty. Wtedy pisała do niego listy pełne ciepła i miłości. To właśnie z nich my czytelnicy dowiadujemy się, jak wyglądało, życie młodej wówczas dziewczyny, która wkraczała w dorosłe życie wypełnione marzeniami i pragnieniami w otoczeniu kochającej rodziny i przyjaciół. Teraz, o czym sam Joshua dowiaduje się krótko po pogrzebie żony, w którym każdy, kto zechce spędzić czas z tą książką, będzie mu towarzyszył, Lauren zostawiła dla niego dwanaście listów na każdy miesiąc pierwszego roku po jej śmierci.

Jak możecie się domyślać, listy te przepełnione są wyrazami niekończącej się miłości, która przezwycięży nawet śmierć. Nie jest to jednak jedyny ich cel. W każdym z nich mężczyzna znajduje bowiem jedno wyznaczone dla niego przez żonę zadanie do wykonania. Jedne z nich są łatwiejsze, a inne wymagają od Joshui wyjścia ze swojej strefy komfortu. Wszystkie one ostatecznie prowadzą do tego, aby nasz bohater uświadomił sobie, że życie toczy się dalej i on sam musi żyć i postarać się być szczęśliwym, co nie znaczy, że zapomni o ukochanej kobiecie i przestanie ją kochać. Koniecznie przeczytajcie tę zajmującą książkę i sprawdźcie, czy Joshua znajdą w sobie siłę i odwagę, by poskładać swoje zdruzgotane życie na nowo.

Bez względu na to, co przyniesie przyszłość, ta książka wspaniale pokazuje, że przejście przez tak trudne doświadczenia życiowe byłoby o wiele trudniejsze, gdyby nie wsparcie rodziny i przyjaciół, którym nasze dobro leży na sercu i którzy wspólnie z nami płaczą, czy też śmieją się przez łzy, wracając do tego, co było piękne i czego nikt nam nie odbierze. Na kartach powieści, każdy, kto ją przeczyta, z pewnością poczuje otulające ciepło miłości kobiety i mężczyzny, wypełnionej oddaniem i żarem namiętności. Takiej, w której małżonkowie są także przyjaciółmi, którzy, kiedy jedno z nich odchodzi, czują, że stracili część siebie, bo do tej pory wspaniale się uzupełniali. Czy da się dalej żyć, kiedy na wszystko, co robimy, patrzymy przez pryzmat zmarłej osoby, a nasze życie zostało podzielone na dwie części, które dzieli czarna wyrwa w naszym sercu? O tym musicie przekonać się już sami.

Choć tak bardzo nie chciałabym tego napisać, to muszę przyznać, że niestety tę książkę odebrałam bardzo osobiście i mocno utożsamiłam się z postacią Lauren, jej odczuciami lękami, obawami, kiedy choć masz świadomość, że choć każdy z nas umrze, to twoja śmierć jest bardziej rzeczywista. Czytając „Zdejmij z nieba księżyc” nie mogłam powstrzymać łez. Nie da się ukryć, że jest to bardzo trudna emocjonalnie książka, ale dzięki niej dostajemy cenną lekcję, by doceniać życie i jego piękno do ostatniej jego chwili, bo zdecydowanie lepiej jest zająć się życiem, niż tracić czas na umieranie.

[Zakup własny]